Leżałam w ładnie pomalowanej sali. Na ścianie, po lewej stronie, wisiał obraz. Piękne, przeszklone drzwi do łazienki, pod sufitem w telewizji zabawiali mnie prowadzący Dzień Dobry TVN. Przez okno zaglądało słońce. Gdyby nie stojaki na kroplówki i specjalistyczna aparatura za moimi plecami pomyślałabym, że jestem w dobrym hotelu. Wybiła godzina 10.00. – Pani Joanno, proszę jeszcze to wypełnić, proszę się nie denerwować, wszystko będzie dobrze, jest pani w dobrych rękach – powiedziała z szerokim uśmiechem Dobrosława, pięknie ubrana pielęgniarka w maseczce, głaszcząc mnie po ramieniu. Zostawiła ostatnie dokumenty do podpisania. Z nerwów i świadomości tego, co się wydarzy, kiedy już będę w domu, z oczu leciały mi łzy. Po tabletce na uspokojenie przeszło mi trochę, chociaż wciąż skulona, w idealnie skrojonej jednorazowej piżamie z napisem: Szpital św. Wojciecha, leżałam w łóżku. Odebrałam dziesiątki telefonów od bliskich, którzy – podobnie jak ja – martwili się i denerwowali. To pozwoliło mi przetrwać. Pół godziny po dwunastej przyszła pani anestezjolog. – Znieczulimy panią w kręgosłup, a na sali podamy środki, żeby na chwilę pani usnęła. Proszę się nie denerwować, pomożemy ze wszystkim. – Pani Joanno, jak się pani czuje? – zapytał doktor Łukasz Gmerek. – Panie doktorze, denerwuję się po tym, co przeczytałam w Internecie – powiedziałam drżącym głosem. – Po co pani to czyta? – zapytał. – Będzie wszystko dobrze, ja tylko naprawię to, co się zepsuło, żeby pani mogła doskonale funkcjonować. Proszę się nie bać.
Pielęgniarki zaprowadziły mnie na salę operacyjną. Na ścianach namalowane były kwiaty, załoga powitała mnie z serdecznością, panie trzymały mnie za rękę wstrzykując coś przez wenflon. – Teraz dostanie pani drinka, whisky z colą może być? – zapytała pani anestezjolog. Teraz to nawet ja się uśmiechnęłam. Nie czułam nic od pasa w dół. I nagle zaczęłam gadać jak najęta i zagadywać wszystkich lekarzy. Na sali panowało całkowite rozluźnienie, zespół odpowiadał na moje dziwaczne pytania.– Panie doktorze, kiedy Pan zacznie?– zapytałam. – Już kończę – usłyszałam i za chwilę zdejmowano mnie ze stołu operacyjnego. Na oddziale co chwilę wymieniano mi kroplówki, pytano jak się czuję – nawet w nocy. Niezwykła życzliwość tych ludzi, lekarza i całej załogi szpitala pokazały mi, że są jeszcze szpitale o ludzkiej twarzy, dla których liczy się pacjent i jego uczucia.
Następnego dnia wypisano mnie do domu. Zaczęły się kleiki, płynna dieta, 3 litry wody dziennie. Był płacz, ból, zmęczenie, strach, lęk, rezygnacja. Ratowały mnie silne tabletki przeciwbólowe i Marcin, bez którego byłoby mi bardzo trudno. Po trzech tygodniach powoli wracałam do życia, by teraz wrócić do Państwa zdrowa i szczęśliwa.
Odkładałam tę operacje długo, głównie ze strachu. Przez to choroba pogłębiła się i już nie miałam wyjścia – musiałam to zrobić. W między czasie dostałam setki wiadomości, że właśnie dzięki mnie ktoś podjął decyzję o wykonaniu zaległych badań, że ktoś umówił się do lekarza. Doskonale wiemy, że nie ma sensu odkładać niczego na jutro, że trzeba się badać, dbać o siebie dzisiaj, nie jutro. Przeszłam tego najlepszą lekcję.
Dziękuję całemu personelowi Szpitala św. Wojciecha za opiekę, fachowość i niezwykłą empatię. Dziękuję moim rodzicom, przyjaciołom, bliskim, wszystkim tym, którzy byli ze mną za ogromne wsparcie. Dziękuję z całego serca Klaudynie Bogurskiej-Matys za to, że była, jest i mam nadzieję – będzie i że podczas mojej nieobecności przygotowała dla Was fantastyczne, marcowe wydanie „Sukcesu po poznańsku”.
Bądźcie zdrowi i miłej lektury!
„Sukces po poznańsku”